Wspomnienia

Obrazki kwidzyńskie

Urodziłem się na Powiślu w 1930 r. w mieście Gniew. Ojciec był zawodowym żołnierzem, matka nauczycielką.

W 1935 r. zamieszkaliśmy w Kościerzynie, gdzie ukończyłem dwie klasy Szkoły Podstawowej. W grudniu 1939 r. matkę, siostrę i mnie, Niemcy wysiedlili do Generalnej Guberni, na Kielecczyznę, gdzie był już ojciec.

Ze względu na czynne zaangażowania ojca w podziemnym ruchu oporu, często zmienialiśmy miejsce pobytu. W związku z tym nie uczęszczałem do szkoły, moja edukacja spoczęła w rękach mamy.

W czasie jeszcze przedwojennych odwiedzin u dziadków mieszkających w Tymawie, patrzyłem z nadwiślańskiej, zachodniej skarpy na ziemie leżące na wschodnim brzegu Wisły. Myślałem sobie, że za tą Wisłą – te ziemie to Prusy, a dopiero wtórnie, że to Niemcy. A gdy mój wzrok kierował się na południowy wschód to tam, na wschodniej skarpie wiślanej, w odległości około 10 km widziałem potężny zamek krzyżacki. Widziałem duże, zbudowane na skarpie miasto. Nazywało się Marienwerder.

W Tymawie mieszkałem przez jakiś czas po wojnie. Przyjechaliśmy tu na przełomie marca i kwietnia 1945 roku. Dziadkowie ponownie objęli swoje gospodarstwo, z którego w grudniu 1939 r. zostali przez Niemców wysiedleni. Tymawa to wieś parafialna, położona na skarpie nadwiślańskiej – między Gniewem a Opaleniem. Rozległa (jakieś 5 –6 km) z gospodarstwami powyżej 25 ha. W Tymawie, już w drugiej połowie XIX wieku założono pierwszą na terenach ziem polskich Spółdzielnię Rolniczą typu duńskiego. Historycznie Tymawa wymieniana jest w dokumentach już w 1215 r.

Po wojnie dawni mieszkańcy wioski wracali na „swoje”, po wojennych wędrówkach i  dramatach. Znałem ich wszystkich.

To byli po prostu „swoi”. Tymawa to gburska wieś i tu nauczyłem się co prawdziwy gbur powinien umieć. Od wywalania gnoju spod stanowisk zwierząt i jego roztrząsania na polu, powożenia wozem w dwa lub cztery konie. Z wozu lub z siodła. Znałem i potrafiłem użytkować wszystkie urządzenia i maszyny rolnicze. Umiałem dbać o zwierzęta, żywić je i poić, doić krowy, przyjmować porody. W Tymawie gospodarzyli moi przodkowie, związani z tą wsią co najmniej od XVII wieku, co mam udokumentowane. Dziadek przygotowywał mnie na swojego następcę. Ta wioska dla mnie jest miejscem, które darzę szczególnym sentymentem.

Tam są pochowani moi rodzice, dziadkowie i ich przodkowie. I ja tam spędzałem (do 1950 r.) moje dziecięce i chłopięce lata. Mam też fizyczne ślady pobytów w Tymawie – pokiereszowana lewa dłoń, którą włożyłem w tryby kieratowej młocarni. A na twarzy ślady kopnięcia przez źrebaka. Ale to mojej miłości do tej wsi nie osłabiło.

Na nadwiślańskich tymawskich łąkach pasałem stadko krów, patrzyłem na drugi brzeg rzeki, z tych samych miejsc co przed wojną. Teraz te tereny były dla mnie nadal Prusami ale w mojej świadomości, to była Polska. Miasto, na które patrzyłem to Kwidzyn a nie Marienwerder.

Jednocześnie dziwiłem się, dlaczego nad Kwidzynem codziennie kłębią się chmury dymu, jakby coś tam się paliło. Co tam może się dziać, przecież Wybrzeże wraz z Gdańskiem już zostały zdobyte, front wojenny jest nad Odrą, a w maju 1945 r. skończyła się wojna. Czemu tam się kłębią chmury dymu?

Niebawem dowiedziałem się od rodziców, że to mogła być działalność szabrowników, zwycięskich żołnierzy, byle kogo. Złożyły się na to przypadkowe spalenia, bezmyślność i prostactwo.

Sam widziałem jak wędrujący nad Wisłę szpitalnicy radzieccy wpadali do naszego ogrodu, łamali całe gałązki jeszcze niedojrzałych porzeczek. Na krzyki matki – „nielzia, eto nasze – chórem odpowiadali – eto wsio germańskie, nam wsio nużno”.

Moi rodzice po krótkim pobycie w Tymawie, ostatecznie osiedlili się w Korzeniewie, 5km od Kwidzyna.

Przedwojenna granica polsko-niemiecka na Powiślu biegła 20 m za wschodnim brzegiem Wisły. za wyjątkiem dwóch miejsc na wschodnim brzegu naprzeciw Gniewu na wschodnim brzegu Wisły. Do Polski należało 5 wiosek z największą Janowo.
I tam granice były inaczej wytyczone.

W Korzeniewie, do Polski należał Port Rzeczny, z dużym, zagospodarowanym nadbrzeżem i Kapitanatem Portu. Granica biegła środkiem wału powodziowego co zaznaczał granitowy kamień graniczny. Widziałem go jeszcze w 1946 roku; po jego zachodniej stronie wyryta była litery „P”, a po wschodniej „D”. Mimo tego granicznego rozdziału, leżący po stronie niemieckiej Urząd Celny należał do Polski. Wszystkie polskie obiekty były konstrukcji drewnianej, pomalowane na ciemno-niebieski kolor. Niemcy bezpośredniego dostępu do Wisły nie mieli.

We wrześniu 1945 r. prawie wszystkie domy w Korzeniewie były zamieszkałe. I to przez ludność napływową. Przybyli w większości zza Buga (Polesia, Wołynia), z Wileńszczyzny. Także z Polski Centralnej (Kielecczyzny, Mazowsza).

Ci nowi mieszkańcy Korzeniewa wykazali wielką mobilność. Już we wrześniu wybrany był sołtys, czynna szkoła, poczta, był sklep spożywczy, uruchomiono piekarnię, masarnię .

W Korzeniewie nauczyłem się żeglowania na zwykłej łodzi rybackiej. Za żagiel służyły mi dwie poniemieckie żołnierskie pałatki, za maszt, obrobione drzewce z buku a za ster zwykłe wiosło. Warunki wietrzne jesienią i wiosną były dobre. Kiedy wiał silny wiatr z kierunku płn-zach, dopływałem nawet pod Nowe. Do 1948 r. przepływałem pod przęsłami dziwnego mostu łączącego oba brzegi Wisły. Część jego konstrukcji opierała się na filarach betonowych rozebranej konstrukcji przedwojennego mostu a część filarów stanowiły drewniane słupy. Konstrukcja pozioma była drewniana. Nie wiem czy zbudowali go Niemcy czy Rosjanie. Był to most kolejowy. Przez 3 lata służył polskiej gospodarce mimo, że corocznie, gdy na Wiśle puszczały lody, część przęseł ulegała zniszczeniu pod naporem spiętrzonej kry i mas wodnych.

W 1948r most został rozebrany. Cieszę się, że w tym miejscu ma powstać nowy most drogowy. Może doczekam tego czasu i przejadę się po nim.

Między moimi rodzicami a dziadkiem, powstała różnica zdań gdzie mam chodzić do Gimnazjum – czy do Gniewu (jak chciał dziadek) czy do Kwidzyna. Przesądziła mama, która zapisała mnie u proboszcza parafii św. Trójcy w Kwidzynie ks. dr Sz. Smarzycha, który już w czerwcu, z ambony, ogłosił nabór do Gimnazjum. Lista zgłoszonych kandydatów została przekazana pierwszemu powojennemu dyrektorowi Gimnazjum p. Oszywie.

Z tą decyzją wiążą się moje pierwsze obrazy, pierwsze zapamiętane „spotkanie” z Kwidzynem. A realnie, zobaczyłem to miasto pod koniec czerwca 1945 roku.

Domy na przedmieściu (od strony Marezy) były niezniszczone ale całkowicie wyludnione. Ale już w połowie ulicy Katedralnej, sterczały mury wypalonych domów. Spalone domy z podcieniami (arkadami), mury wypalonego Ratusza z czerwonej cegły, z wystającą wieżą.

Zabudowa Kwidzyna, poza spalonym obszarem przy katedrze, prezentowała się zamożnie, choć wszędzie panował nieopisany bałagan. Na ulicach nieliczni cywile, mnóstwo obandażowanych, z gipsowymi opatrunkami na rękach i nogach żołnierzy radzieckich.

No cóż, rozczarowały mnie rozmiary zamku krzyżackiego, który z perspektywy skarpy tymawskiej wydawał mi się olbrzymi. Może tak to postrzegało nie tylko moje rzeczywiste widzenie ale i dziecięca wyobraźnia. Na miejscu okazało się, że bryła zamku jest mniejsza od zamku w Gniewie, który też już widziałem.

W Kwidzynie byłem jeszcze raz, i drugi, i kolejny. W trakcie jednego z tych pobytów mama chciała pokazać mi przedwojenne Polskie Gimnazjum, zamienione w czasie wojny na szpital wojskowy. Niestety, dzisiejsze ulice Konarskiego, Gimnazjalna były zagrodzone szlabanami, a stojące tam posterunki nie zezwoliły na wejście.

W lipcu lub sierpniu 1945 r. zostałem wezwany na wstępny egzamin kwalifikacyjny, który odbył się w pomieszczeniach dzisiejszej Szkoły Podstawowej przy Placu Zwycięstwa. Profesorowie Czeredarek i Kowalczyk przeprowadzili ze mną rozmowę kwalifikacyjną i oznajmili matce, że zostałem przyjęty do II klasy gimnazjalnej. Zakwalifikowanych do nauki szkolnej uczniów podzielono na dwa kursy dydaktyczne: tych którzy w ciągu roku szkolnego będą kończyli dwie klasy i na tych którzy uczyć się będą w cyklu tradycyjnym, -co rok promocja. Zostałem zaliczony do tych jednoroczniaków, choć czułem się pokrzywdzony. Ale zadziałało tu także kryterium wieku.

Przypominam sobie koleżanki i kolegów z mojej klasy. Większość znacznie starsza ode mnie wówczas. Mężczyźni ubrani w pozostałości strojów wojskowych. Ci co przyszli ze wschodu (szynele, mundury, rogatywki), ci z zachodu – batledressy, berety. Dziewczyny zaś, (niektóre) z obrączkami na palcach. O zróżnicowanym przygotowaniu: jedni kończyli przed wojną I klasę Gimnazjum, inni jakieś tam kursy, jakieś tam szkoły, niekiedy nie polskie. Ja miałem skończone 2 klasy szkoły podstawowej, ale za to miałem matkę nauczycielkę, która czuwała nad moją edukacją.

Rok szkolny 1945-46 rozpoczęliśmy w pomieszczeniach Szkoły przy Placu Plebiscytowym. Nie wiem czy wszystkim jest wiadome, że nasze Gimnazjum już w 1939 r władze niemieckie zamieniły na wojskowy szpital i jako taki, władze wojsk radzieckich zastały po zdobyciu miasta. Stąd obiekt został przekazany polskim władzom cywilnym jako jeden z ostatnich budynków, a stało to się gdzieś na jesieni 1945 r.

Nie pamiętam dobrze czasu przeprowadzki szkoły na ul. Konarskiego ani warunków w pierwszych dniach nauki w nowym gmachu, ale zapamiętałem to, że klasy początkowo były ogrzewane przez piecyki stojące w klasie, a rury odprowadzające spaliny były wyprowadzone przez otwory w oknach. To były klasyczne ” kozy”.

Po funkcjonującym tu, do niedawna, radzieckim szpitalu wojskowym pozostała długa latryna usytuowana równolegle do okien auli.

Z gmachu dawnego niemieckiego Gimnazjum Męskiego (wschodnia cześć Placu Plebiscytowego), pod wodzą p. prof. Królakowej wynosiliśmy i przewoziliśmy do naszej szkoły książki, pięknie oprawione, które później służyły nam do nauki łaciny.

Z Korzeniewa do Gimnazjum było około 6 km i przebywałem tę drogę na piechotę lub rowerem, a od 1946 r. kolejką wąskotorową. Razem ze mną, z tego kierunku, do Gimnazjum uczęszczała m.in. moja siostra Sławomira, Basia Milewska, Paweł Kuper, a od 1946 r. Eugeniusz Zarzycki.

Z początkiem 1946 r. masowo zaczęli naszą klasę uzupełniać uczniowie zza Buga (już rówieśnicy). Przede wszystkim z Wołkowyska. Klasy były albo żeńskie albo męskie i tak było do małej matury(48 r.). Przez moją klasę przewinęło się bardzo wielu uczniów. Wydaję mi się nawet, że byłem jedynym, który był w tej klasie od początku do końca (1945-1950).

Nasi nauczyciele przybyli też z różnych stron Polski, wspaniali ludzie, w pełni zaangażowani w wykształcenie i wychowanie tej wojennej młodzieży.

Dzisiaj z perspektywy ponad półwiecza i własnych życiowych doświadczeń, chciałbym by doceniono ich organizatorski wkład w organizowanie powojennego Gimnazjum w Kwidzynie.

Szczególnie mocno chcę zaakcentować organizatorską rolę pierwszego powojennego dyrektora Gimnazjum p. Edmunda Oszywę, który nominację otrzymał z Kuratorium w Gdańsku  w lipcu 1945 r.

Najpierw Dyrektor Oszywa wystarał się, o tymczasowe lokum dla Gimnazjum (obiekt szkolny przy Placu Plebiscytowym)

  1. dokonał naboru podstawowej kadry nauczycielskiej, zabezpieczając jej dobre warunki mieszkaniowe (wszystkie domy przy ul. ul Konarskiego i Gimnazjalnej przeznaczone były wyłącznie dla kadry nauczycielskiej). Zatrudnieni wówczas nauczyciele: prof. Czeredarek, Snaglewski, Królakowa, Sosnowski, Kowalczyk- przepracowali w naszej Szkole wiele lat,
  2. dokonał naboru młodzieży na rok szkolny 1945/46,
  3. odzyskał obiekt przedwojennego Polskiego Gimnazjum, przystosował i wyposażył go dla potrzeb szkolnych przeprowadzając remont wszystkich budynków zespołu szkolnego.

Wszystkie te cele zostały osiągnięte przez Dyrektora Oszywę, w pół roku, w warunkach skrajnie trudnych. Ten przedwojenny dyrektor Gimnazjum spod Tarnopola wykazał się wybitnymi zdolnościami organizacyjnymi, koncyliacyjnymi. Trudno uwierzyć, ale największą pomoc techniczną i ludzką uzyskiwał od …radzieckiego Komendanta.

W mojej ocenie, osiągnięcia organizacyjne dyrektora Edmunda Oszywy są porównywalne z przedwojenną działalnością obecnego patrona Szkoły dyr. Gębika, pierwszego dyrektora przedwojennego Gimnazjum.

Dyr. Oszywa, ks. dr Smarzych, prof. prof. Czeredarek, Sosnowski, Królakowa, Snaglewski i inni, to dla mnie prawdziwi Herosi. To Oni położyli podwaliny pod rozwój dzisiejszego I Gimnazjum i Liceum w Kwidzynie. Zasłużyli na wdzięczność i trwałą pamięć.

Nasi nauczyciele przybyli z różnych stron Polski, wszyscy mieli, lub uzupełniali, przygotowanie pedagogiczne. Przede wszystkim byli wspaniałymi ludźmi w pełni zaangażowanymi w wychowanie „tej wojennej młodzieży”.

Dzisiaj, z perspektywy ponad 60 lat wspominam ich nie tylko, jakimi wówczas byli, ale przede wszystkim przez pryzmat tego co im zawdzięczam, co dali mi moi nauczyciele, co pozostało z nauk pobieranych u nich.

Dali mi dobre, a nawet bardzo dobre podwaliny pod dalszy rozwój mojej osobowości.

Profesor Czeredarek matematyk – nauczył mnie logicznego myślenia, wszczepił mi ambicję: dorównać lepszym.

Profesor Bukowska – nauczycielka języka angielskiego. Kiedy rozpoczęła z nami naukę języka angielskiego była już sędziwą Panią. Nauczyła mnie prawidłowej wymowy słów, dała duży zasób tychże i wpoiła podstawy gramatyki. Późniejsza nauka języka angielskiego i umiejętność władania nim, często rodziła wdzięczność dla „babci” jak na nią mówiliśmy.

Prof. Sosnowski, nauczyciel chemii i fizyki, których to przedmiotów, prawdę mówiąc, nie lubiłem. Ta antypatia przeniosła się i na Profesora. Do dzisiaj brzmią mi w uszach jego słowa: „tak, ty kompletne zero, tak ty nic nie umiesz, siadaj, dwója”. Ale dzisiaj oddaję mu cześć. Był to wychowawca, pedagog o bardzo szerokich zainteresowaniach. To on zespolił nasze dwie klasy (maturzyści rocznik 1950), przez co spotykamy się często, mamy kontakt z sobą po dziś dzień… i składamy kwiaty na Jego grobie. Profesor nauczył mnie metod integrowania w zespół ludzi dążących do wspólnego celu.

Pani prof. Zofia Królak – „łacinnicha”, wspaniała nauczycielka łaciny. Cztery lata nauczała mnie tego przedmiotu. Dobrodziejstwa nauki łaciny u niej doznałem już na I semestrze Wydziału Prawa na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu kiedy mogłem złożyć egzamin końcowy z przedmiotu na starcie nauki, gdy pozostali studenci musieli na tenże lektorat chodzić jeszcze dwa lata. Prof. Królakowa obudziła we mnie zainteresowania kulturą i historią starożytną.

Profesor Bator- polonista, a zarazem nasz wychowawca w klasach licealnych dał mi początki umiejętności dyskutowania, referowania, i wszczepił we mnie trochę romantyzmu w moją pozytywistyczną osobowość.

Profesor Snaglewski, a we wcześniejszych latach gimnazjalnych, prof. Piotrowski – historycy, nauczyli mnie nie tylko zdarzeń z historii Polski, epok historycznych, ale i ich interpretacji i płynących z niej wniosków. Lubiłem ten przedmiot.

Mile wspominam prof Kwiatkowskiego – rysunek i nauka o obronności kraju, prof. Podhajskiego – wychowanie fizyczne, prof. Raczyńskiego- nauczyciela śpiewu. Oni wszyscy odcisnęli piętno na moim „ja” ,i  trwa to po dzień dzisiejszy. Moi nauczyciele, ci wymienieni i nie wymienieni, stali się autorytetem na całe moje życie.

Ale, ale… najbardziej lubiłem i po dzień dzisiejszy najbardziej cenię jako człowieka i wychowawcę młodzieży, franciszkanina Ojca Wodzisława Nesterowicza, naszego katechetę. Jego wysportowana sylwetka, zawsze uśmiechnięta twarz, umiejętność prowadzenia rozmowy na każdy temat i z każdym, nietuzinkowe zachowanie (uprawiał z nami sport, kibicował nam) powodowało, że gdziekolwiek się znalazł, otaczała go gromada młodzieży. Był księdzem w kościele, nauczycielem w klasie, zaś poza nimi był zwykłym człowiekiem, wielkim przyjacielem młodzieży. Wielkim erudytą, etykiem.

Już jako student prowadziłem z nim dziesiątki dyskusji a on, moją świeżo nabytą wiedzę „na bazie marksizmu i leninizmu”, w wielu przypadkach prostował, uzupełniał, sprowadzał na właściwe tory. Stał się dla mnie tym, kim jest dzisiaj, dla wielu Polaków ks. prof. Tiszner.

Wspomnę jeszcze o osobach, spoza Szkoły, matkach moich kolegów paniach Grajkowskiej, Hawliczkowej. Obie Panie prowadziły, jak gdyby, prywatne wypożyczalnie książek przywiezionych z kresów, a wydanych przed 1939 r. Były to książki przygodowe, historyczne, kryminały , romanse.

Skarbnica książek przygodowych autorstwa Karola Maya, Londona, a także kilka książek wojskowych wydanych na Zachodzie- „W II Korpusie Andersa” była u Jurka Tymoszewicza, naszego szkolnego kolegi.

Dzięki tym książkom przybliżona została mi historia polskiego oręża w II wojnie światowej aż do kapitulacji Niemiec. Poznałem prawdę o Katyniu. A pan Promiński (pochodził gdzieś z wschodniego Polesia)- listonosz z Korzeniewa, oprócz książek beletrystycznych, posiadał duży zbiór książek przedwojennego wydawnictwa wojskowego Bellona. Tak poznałem historię Legionów, wojnę polsko-bolszewicką, operacje i bitwy I wojny światowej.

Pamiętam, że kiedyś naszła mnie taka refleksja: dlaczego nikt w Tymawie nie miał w swej bibliotece takich książek jakie te, którzy ci ludzie ze wschodniej Polski przywieźli jako swój dobytek, jako swoje dobro! U nas, zasobnych „gburów”, były tylko fachowe książki o rolnictwie, o zwierzętach, maszynach rolniczych, lekarskie – dla ludzi i zwierząt, encyklopedie i kilka książek klasyków literatury polskiej. A u kresowiaków były całe biblioteki!

Przeczytałem setki tych książek z różnych źródeł. W klasie licealnej usłyszałem taką maksymę z ust naszego polonisty prof. Batora: „czytać, czytać wszystko co wam wpadnie w ręce, później będziecie prowadzili świadomą selekcję.” Miał % racji.

Już od 1946 r. należałem do Związku Harcerstwa Polskiego działającego na terenie szkoły. Zbiórki, wymarsze na sobotnio- niedzielne biwaki, nauka topografii, marsze w terenie bez i z kompasem, nauka piosenek wojskowych (szczególnie tych operujących na Zachodzie, partyzanckich i z powstania warszawskiego), a przede wszystkim zbieranie środków na letnie obozy (zbiórka i sprzedaż złomu, makulatury i innych przedmiotów ), musztra, nauka historii oręża polskiego – wszystko było bardzo ciekawe.

Z początkiem roku szkolnego 1948/49 na terenie Szkoły powstała nowa organizacja Związek Młodzieży Polskiej, byłem jej członkiem (tak jak inni moi koledzy). Polityka, nas młodych, nie interesowała, nie przypominam sobie byśmy między sobą wymieniali aktualne wiadomości na temat tego co się działo w Polsce i na świecie. Może wypływało to z faktu, że praktycznie nie czytaliśmy gazet, rzadko który z nas miał w domu radio, a o telewizji ja jeszcze wówczas nie wiedziałem, że takie coś na świecie istnieje.

Na temat przynależności do ZMP narosły legendy. Nam o istnieniu organizacji,  na lekcji wychowawczej, powiedział któryś z profesorów. Miej więcej z taką uwagą: nie zaszkodzi się zapisać, ta przynależność może ułatwić wam dostanie się na studia. I wszyscy zapisaliśmy się. Te późniejsze mity, że się buntowaliśmy, protestowaliśmy, a następnie w wyniku tychże, niektórzy z nas byli prześladowani, nie zostali dopuszczeni do matury, nie dostali się na studia – w przypadku naszych klas są nieprawdziwe.

Trzydziestu uczniów zostało dopuszczonych do matury, tyluż ją zdało, a 25-ciu, acz w różnym czasie, uzyskało dyplomy wyższych uczelni. Bo tych pięć osób na studia się nie wybierało.

Związek Młodzieży Polskiej, na terenie Szkoły, był mało aktywny. Zebrania Szkolnego Koła odbywały się 1 lub 2 razy na kwartał, gdzie ktoś wygłaszał jakiś referat i prawie bez dyskusji je kończono. Ze wszystkich tematów jakie tam były poruszane pamiętam tylko jeden: „Plan 6-cio letni.”

Jedyną klasą, zaangażowaną w działalność ZMP, (a prawdopodobnie poprzednio w ZWM), uczestniczącą w dyskusjach na terenie Koła, była klasa Basi Krupy (absolwenci 1949), zwana przez niektórych „czerwoni”, bo chodzili w czerwonych krawatach. W roku 1949/50 pamiętam tylko jednego „aktywistę” ZMP na terenie Szkoły, był w VIII lub IX klasie nazywał się Sulik (?).

Regularnie przyjeżdżając na zjazdy koleżeńskie do mojego Liceum postrzegam, jak z czasem, z upływem lat, w zależności od koniunktury politycznej tworzone są raczej mity niż historie, rzekomo dokumentujące powojenny czas

Tak np. przywódca Organizacji Niepodległościowej, naturalnie podziemnej, działającej na terenie Szkoły w wywiadzie udzielonym gazecie kolportowanej na jubileuszowym zjeździe absolwentów rocznik 1951 podaje, że ich walka z komuną polegała m.in. „na zrywaniu zebrań szkolnego Koła ZMP oklaskami , zrywaniu artykułów z gazetki szkolnej i kolportowaniu i rozrzucaniu po Szkole ulotek wiadomej treści”.

W związku z treścią tego artykułu pragnę oświadczyć (a utrwalają mnie w tym moi koledzy, których o to pytałem), że nigdy nie widziałem i nie słyszałem o żadnym z tych bohaterskich czynów dokonanych przez tę czy inną organizację na terenie Szkoły. Kropka.

Mógłby ktoś mi zarzucić, że nie widziałem co się dzieje w tym czasie w kraju w moim mieście, wsi. Myliłby się. Miałem swój stosunek do „władzy”. Ojciec mój kiedyś mi powiedział: „Zachód nas sprzedał Sowietom. Ta władza przyszła na bagnetach i jest utrzymywana tymi bagnetami. Ale Zachód tu nie przyjdzie, by nas wyzwolić, żaden Anders konia w Wiśle nie napoi (aluzja do przepowiedni).”

Widziałem przecież co się w Polsce działo, słyszałem jakimi metodami utrwala władzę „zbrojne ramie partii” Urząd Bezpieczeństwa. Aresztowania, procesy „wrogów Polski Ludowej” (w szczególności aktywnych zwolenników Mikołajczyka), manipulacje wyborcze, powolną likwidację podziemnego ruchu oporu (na terenach Ziem Odzyskanych był bardzo słaby). Wiedziałem o tym głównie od rodziców.

Jednak, widziałem także autentyczną radość ludzi z otrzymywanej za darmo ziemi i nieruchomości w ramach reformy rolnej, rekompensaty za mienie odebrane za Bugiem. Jak grzyby po deszczu powstawały prywatne zakłady rzemieślnicze, masarnie, piekarnie, sklepy, warsztaty usługowe itp.

Państwowe urzędy, szkolnictwo, poczta i inne funkcjonowały sprawnie, normalnie. Nie odczuwało się na rynku braku żywności, ludzie zaczęli lepiej się ubierać. Władza przeprowadzała akcje: pełna elektryfikacja wsi, walka z analfabetyzmem. Naturalnie akcje te były nagłaśniane propagandowo, ale analfabetyzm zlikwidowano, wsie zostały zelektryfikowane. Jeszcze dziś z uśmiechem wspominam jak moja Babcia z Tymawy, z dumą oznajmiła mi, że ukończyła KURS dla analfabetów i teraz już umie pisać „latainisz” (dotychczas umiała pisać i czytać tylko gotykiem).

W latach szkolnych: 48/49 i 49/50 pełniłem, z wyboru, funkcję Starosty Samorządu Szkolnego po Januszu Mazurze – absolwencie rocznik 1949. Moim następcą został Bogdan Garton –( absolwent 1951). Byłem współzałożycielem, w 1947 roku (wraz z Genkiem Basłykiem i Bogdanem Gartonem, Szkolnego Klubu Sportowego (1947/48) i jego pierwszym Prezesem. Funkcję tę pełniłem do końca mego pobytu w szkole. Od 1948 roku byłem też szefem szkolnego hufca Służba Polsce (SP) (Komendantem Szkolnym był prof. Kwiatkowski) Była to organizacja paramilitarna, prowadząca szkolenie wojskowe wszystkich uczniów i uczennic. Służba Polsce angażowana była w czasie wakacji letnich, i w czasie wolnym od zajęć szkolnych m. in. do wykonywania robót publicznych.

W czasie wakacji letnich w 1949 roku zostałem wcielony do 20 Kaszubskiej Brygady SP i przez cały lipiec i część sierpnia sypałem wał przeciwpowodziowy nad Wartą pod Koninem. Ciężko pracowaliśmy przez 4 dni w tygodniu. Pozostałe dwa dni to były zajęcia wojskowe. Niedziela wolna od zajęć, każde wyjście poza obóz za przepustką. Pobudka o g. 4:45 capsztyk o 22:00. Spaliśmy drużynami w dużych namiotach, umundurowanie i dyscyplina wojskowa, łącznie z kuchnią.

Wymieniłem moje pełnione funkcje w „budzie”, bo są dla mnie są ważne. Otrzymałem je w wyniku wyborów, zaś funkcję szefa SP, z nominacji prof. Kwiatkowskiego.

W imieniu tych organizacji, wystąpiliśmy w 1948 roku do Dyrekcji Szkoły z wnioskiem o poszerzenie terenu szkolnego i utworzenie boiska sportowego. Zachodnia granica terenu szkolnego Polskiego Gimnazjum w Kwidzynie biegła po osi
płn -płd wzdłuż zachodnich zabudowań szkoły. Władze miasta, teren ten przekazały szkole, z początkiem 1949 roku.

Byłem autorem programu naszego szkolnego stadionu. Oczywiście, po konsultacjach i aprobacie prof. Podhajskiego, Kwiatkowskiego. Rysunki poszczególnych elementów stadionu robiłem na kratkowym papierze. I tak dorobiliśmy się szkolnego stadioniku z czterotorową żużlową bieżnią (o obwodzie około 250 m), skoczniami w dal i wzwyż z rozbiegami, koła do rzutów a przede wszystkim dwu boisk do siatkówki i jednego do kosza o nawierzchni „klepiskowej” (z gliny i piachu). Jeszcze dzisiaj jestem dumny z tej inicjatywy i wykonanego przeze mnie „projektu”. Dumni mogą być również wszyscy uczniowie z lat 49 i 50, bo to oni własnymi rękoma budowali nasz stadion, pracując łopatami, kilofami, niwelując teren, wożąc w taczkach ziemię, żużel. Wszystko to w ramach zajęć przysposobienia wojskowego, a także w czasie wolnym. Dla historycznej pamięci stanu terenu szkoły „przedwojennej” chciałbym dodać, że zlikwidowaliśmy mały basenik o wymiarach ok. 5x5x3 m służący prawdopodobnie jako zbiornik przeciw pożarowy. Za moich czasów nigdy nie został napełniony wodą. Zlokalizowany był przy płocie południowym, w osi klombu kwiatowego. Zaś przy płocie od strony wschodniej, na skarpie, stał drewniany barak. Nie znam daty jego pobudowania, funkcji i kiedy został zlikwidowany.

Na naszym stadionie, wiosną 1950 roku odbyły się finały w siatkówce i koszykówce szkół średnich województwa gdańskiego. My reprezentanci naszej „budy” w siatkówce zajęliśmy najpierw I miejsce w rozgrywkach strefowych (pobiliśmy zespoły szkolne Elbląga, Malborka i Sztumu) i to nas upoważniało do startu w finale, gdzie spotkaliśmy się z innymi zwycięzcami strefowymi, a mianowicie z drużynami Gdańska, Gdańska Wrzeszcza i Sopotu. Zostaliśmy wicemistrzami szkół średnich województwa gdańskiego w siatkówce na rok szkolny 1949/50. W finale po zaciętej walce, przegraliśmy z SKS Sopot 1:2.

Do dziś słyszę wspaniały doping naszych kolegów pod batutą ojca Wodzisława, który rozdał naszym „kibicom” piszczałki ze starych organów i na jego znak „orkiestra grała”. Był to pierwszy sportowy sukces naszej „budy”. My samouki, bez trenera, startujących we własnych strojach, z odchodzącymi podeszwami od pepegów (tenisówek) wygraliśmy z Gdańskiem i Wrzeszczem (a grali tam przyszli reprezentanci Polski: Flont i Zarzycki).

Wymieniam skład zespołu: Janusz Bołtrukiewicz, Czesław Kędzierski, ja EK (kapitan drużyny) – absolwenci 1950, Adam Dumicz, Danek Hawliczek, Bogdan Garton, Artur Orzeł, Marian Urbański – absolwenci 1951 r. Mam jeszcze zdjęcie z tych historycznych rozgrywek!

Najwybitniejszym sportowcem naszej szkoły był niewątpliwie, w tym czasie, Adam Dumicz – „Misiu”. Wzrost około 180 cm, waga około 80 kg, wybitnie uzdolniony ruchowo. Wszystkiego, czego się „imał” w sporcie, przyswajał sobie błyskawicznie (samouk) i lał nas wszystkich we wszystkim. I mnie, uchodzącego za niezłego sportowca, zwyciężał nie tylko w sportach siłowych (rzucał kulą w granicach rekordu Polski juniorów) ale nawet w biegach długich, krótkich, na nartach i na rowerze. Był szybki, skoczny, silny fizycznie. Jego ścięcia, „bomby” wywoływały aplauz u kibiców, a postrach u przeciwników, niejednemu palce powykręcały.

Po dostaniu się na uczelnię ściągnąłem go do Torunia, tamże skończył chemię na UMK.

Drugim z kolegów, którego tu chcę wspomnieć, który niejako wpłynął na moje życie był Eugeniusz Zarzycki (nazywaliśmy go Maryś a niekiedy Moryc). Z Morycem poznałem się chyba w 1946 r. gdy przyjechał z Kazachstanu i zamieszkał wraz z matką i bratem Bogdanem w Korzeniewie. Był moim kolegą z klasy, razem uczyliśmy się, uprawialiśmy sport, a przede wszystkim rozmawialiśmy o „wszystkim” – nie było między nami tajemnic, Maryś opowiadał swoje przeżycia z wywózki do Kazachstanu, o tamtej niedoli, ja o swoich okupacyjnych losach. Codziennie jeździliśmy „ciuchcią” , czy szliśmy na piechotę do szkoły. Obaj nie wykazywaliśmy żadnej aktywności politycznej za wyjątkiem szeregowego, biernego uczestnictwa w ZMP.

Gdy 9-04-1950r. rano, w internacie dowiedziałem się, że Moryc i inni zostali aresztowani za przynależność do nielegalnej organizacji „wrogiej PRL”. ogarnął mnie strach i wściekłość. Ta wiadomość spadła jak grom z jasnego nieba. Nie dawałem wiary, by Maryś mógł należeć do takiej organizacji, bo by mi przecież o tym powiedział! Święcie wierzyłem, że to prowokacja ze strony Urzędu Bezpieczeństwa, a bliski mi kolega został niesłusznie zatrzymany. Pod wypływem zdarzeń związanych z aresztowaniem Marysia zrewidowałem swoją decyzję co do kierunku studiów, postanowiłem pójść na prawo do Torunia, by zostać adwokatem, bronić takich jak Maryś- niesłusznie oskarżonych.

Po latach, gdzieś w 1957 lub 1958 r. skontaktowałem się z Morycem i zaprosiłem go do siebie do Torunia. Interesowało mnie nadal, dlaczego mi nie powiedział o tej organizacji. Moryc przesiedział ponad 3 lata w więzieniu- w tym 2 lata w celi pojedynczej. Na pytanie dlaczego przystąpił do tej organizacji: odpowiedział -przypadek, młodzieńcza głupota. A dlaczego mnie nie powiedziałeś o niej?

Opowiedział mniej więcej tak: Ty od listopada 49 r. byłeś już w internacie w Kwidzynie a ja na początku grudnia znalazłem poniemiecki pistolet i powiedziałem  o tym Krzemińskiemu, ten zaś po jakimś czasie powiedział, że organizuje się na terenie „budy” Tajna Organizacja i czy nie chciałbym tego pistoletu przekazać organizacji. Padła propozycja, bym sam do organizacji wstąpił. Pistolet oddałem w grudniu 49 r. a na pierwsze zebranie konspiracyjne zostałem zawezwany pod koniec stycznia 50 r. Drugi raz na początku lutego 50 r. Nie podobała mi się forma tych zebrań (brak elementów konspiracji) oraz poglądy niektórych kolegów. Więc postanowiłem, i to wyraźnie powiedziałem, że to koniec z moją obecnością na zebraniach”

Eugeniusz Zarzycki został skazany na 5 lat, wyszedł na wolność po trzech latach, w 1953 roku. Kilka lat straconego życia.

Po wyjściu z więzienia okazał charakter, nie załamał się, podjął naukę, zdał maturę, rozpoczął i skończył studia wyższe . W dalszym życiu zawodowym pełnił szereg funkcji kierowniczych. A nawet, gdy jego córki chodziły do naszej Szkoły, Maryś pełnił przez kilka lat funkcję Przewodniczącego Komitetu Rodzicielskiego w naszej Szkole!!!

Minęły szkole lata. Jak już wspomniałem 30-cioro z nas przystąpiło do egzaminów maturalnych (dwie klasy) i 30-cioro zostało absolwentami Liceum Ogólnokształcącego w Kwidzynie- rocznik 1950!!! Świadectwo z „paskiem” (uprawnienie do wstępu na wyższą uczelnię bez egzaminu) dostała Bożena Nowicka, w dalszym życiu zawodowym doktor nauk medycznych. Większość z nas zamierzała pójść na studia. Jednym udało to się już w roku matury, a innym po kilku latach. W dalszym naszym życiu zawodowym staliśmy się rzetelnymi, dobrze wykonującymi swój zawód inżynierami, lekarzami, nauczycielami, prawnikami, aktorami. Nie brakuje nawet księdza.

Absolwenci rocznik 1950.

To były trudne czasy, szczególnie do 1957 r. Losy wielu z nas potoczyły się dziwnymi torami. Ale tak się składa, że losy nigdy nie są pojedyncze, zawieszone w próżni. Zawsze są osadzone w środowisku i to środowisku pamiętającym także nasze zdarzenia i przypadki. Dzięki temu historii nie daje się tak łatwo manipulować i tworzyć na własny użytek. Irytują mnie półprawdy i wręcz, nieprawdy umieszczane w oficjalnych materiałach jubileuszowych mojego Gimnazjum. W „Jednodniówce” z roku 2002, na stronie 96 jest informacja i zdjęcie podpisane: „Bogdan M. odebrał po półwieczu odnowione świadectwo maturalne.”

W 2000 roku, na półwiecze naszej matury, otrzymaliśmy dyplomy –odnowione świadectwa maturalne z rąk dyrektora Szkoły. Bogdan M. również. Ale on z nami matury w 1950 r. nie zdawał! Jego rodzina w 1949 r. opuściła Kwidzyn i Bogdan zdawał maturę w Lęborku. Cytuję dalej słowa zanotowane przez redaktora tegoż artykułu: „Klasa była niepokorna. Za odmowę wstąpienia do ZMP byli nawet rozdzieleni. Grożono im, że nie zostaną dopuszczeni do matury. Uczniowie byli zaangażowani w działalność tajnej antykomunistycznej Organizacji Młodzieży Demokratyczno-Katolickiej……”.

To jest nieprawda. Opisałem wyżej te fakty. Nikt z nas, uczniów nie wiedział o istnieniu tej opozycyjnej organizacji, a więc nie mógł się „angażować”. Klasy podzielono na dwie, ze względu na zainteresowania uczniów na Humanistyczną
i Mat-fiz. A jak było z wstąpieniem do ZMP opisałem wyżej. I jeszcze raz powiem głośno o wszystkich naszych nauczycielach z Gimnazjum w Kwidzynie: ŻADEN Z NICH NIGDY MNIE NIE INDOKTRYNOWAŁ. I jestem przekonany, że moich kolegów też nie. Nawet Bogdana M.!

Ale powtórzę jeszcze raz: nasza młodość przypadała na trudny czas. Jedyną osobą z naszych klas -absolwenci rok 1950, która jest w prawie, by powiedzieć, że odczuła fizycznie i moralnie skutki „stalinowskiego reżimu” jest Wojtek Kuciel. Przez dwa lata pracował w kopalni węgla. Ale o tym opowie on sam. Jeśli zechce.

Czemu wspominam, analizuję tamte sprawy, zamiast skupić się na radosnych przeżyciach, które przecież też się zdarzały?

Wykształcenie prawnicze, sprowokowało mnie do analizy faktów, do wydawania ocen. Bo „prawdy obiegowe” powielane i potwierdzane przez często sfabrykowane „fakty pisane”, wielokrotnie powtórzone, rodzą u ludzi poczucie że są to „fakty rzeczywiste. A „faktem jest tylko to zdarzenie dokonane, które rzeczywiście miało miejsce.

I dlatego irytują mnie wypowiedzi ludzi, którzy powielają bezmyślnie to co „napisała gazeta, przekazało radio czy TV”, a nie zostało przepuszczone przez własny rozum i wiedzę. Irytują mnie krzyki, że „Polska nie była do 89 r. niepodległa”. Była, była niepodległa tylko nie była suwerenna i to trzeba rozróżniać.

Skończyłem Wydział Prawa na UMK w Toruniu, ale nigdy w zawodzie prawniczym nie pracowałem. Zaocznie ukończyłem drugą uczelnię. Pracowałem w budownictwie. Budowałem osiedla mieszkaniowe, obiekty użyteczności publicznej w Toruniu, w Polsce i za granicą. Nieskromnie powiem: jestem dumny ze swych dokonań zawodowych. Związany jest z tym miastem już prawie 60 lat. Tutaj ukończyłem pierwsze wyższe studia, rozpocząłem pracę zawodową, założyłem rodzinę. Oddałem temu miastu swoje najlepsze lata życia zawodowego. Kocham to miasto.

Ale stale mam świadomość, że korzenie mego dorosłego życia wywodzą się z mojej kochanej „kwidzyńskiej budy i z nabytej w niej wiedzy. W Kwidzynie mieszkałem zaledwie rok i to tylko w internacie Gimnazjum i Liceum przy ul. Konarskiego. Pod Kwidzynem, w Korzeniewie, pięć lat. Jednak to w Kwidzynie zawarte zostały młodzieńcze przyjaźnie, które przetrwały po dzień dzisiejszy. Tam pobierałem nauki, zdałem maturę co pozwoliło mi dostać się na studia wyższe. Tamże polubiłem i uprawiałem sport i przeżyłem pierwszą miłość, z dziecka stałem się dorosłym. Dopiero będąc na studiach a później i w życiu zawodowym zacząłem doceniać nauki moich kwidzyńskich nauczycieli z Gimnazjum i Liceum. Im zawdzięczam zdrowe podwaliny pod mój intelektualny rozwój i zainteresowania.

Zachowam moją Szkołę we wdzięcznej pamięci do końca życia. I Kwidzyn też!!

Na zakończenie, pozwolę sobie krzyknąć:

VIVAT CLARUM GYMNASIUM QUDINIS! VTVANT EIUS PROFES-SORES! VIVANT EIUS ALUMNI ET DISCIPULIQUE PRIORES ET DIERUM NOSTRO-RUM!

(Niech żyje sławne Gimnazjum Kwidzyńskie, niech żyją Jego Profesorowie, niech żyją Jego Wychowankowie i uczniowie dawni i dni dzisiejszych!)

Eugeniusz Kozłowski
Red. Krystyna Gromek

Skip to content