Kwidzynianie, ptakom podobni

Po czerwcowym wydaniu książki „Kwidzynianie, ptakom podobni”, po okazanym książce zainteresowaniu pomyślałam sobie, że dobrze byłoby kontynuować opowieść o losach ludzi, którzy do Kwidzyna przyjechali z różnych stron. Zresztą intencję wyraziłam już na naszej stronie, więc nie będę się powtarzała. Naturalnie możliwość wydania drugiego, poprawionego i poszerzonego leżała w gestii władz Kwidzyna, a także osób, które zechciałyby opowiedzieć o sobie, o swoich rodzinach i także o naszym mieście.

Dostałam kilkanaście tekstów, które wzbogacą drugą edycję książki (Burmistrz obiecał jej wydanie).

Na razie prezentuję fragmenty tekstów. Po to, by zainteresować czytelników, by wywołać wspomnienia i emocje każdego z nas. Byśmy sobie zadali pytania: „Tak było?” I zdziwili się, że można to wszystko było przeżyć i uśmiechnęli się, że tyle było w nas radości.

Krystyna Gromek

Oto króciutkie fragmenty tekstów:

Zamieszkaliśmy w domu przy dawnej ulicy Świerczewskiego 35. W pobliżu, był stary, poniemiecki cmentarz i szpital. Z okien naszego domu przy ładnej pogodzie widziałem Wisłę, bo aż do Gniewu była wtedy pusta przestrzeń, ciągnęły się pola. Obok nas mieszkali pp. Bergmanowie, Wójcikowie, Krukowscy, Andrzej Demidowicz. W rodzinach tych byli moi równolatkowie, z którymi bawiłem się w podchody i poznawałem świat. Tworzyły się drużyny podwórkowe.

Niebawem okazało się, że mimo iż byłem małym dzieckiem, mogłem już zaistnieć w rodzinie. W naszym poniemieckim mieszkaniu było pianino. Czasy były takie, że władza nie zgadzała się, żeby stało coś bezużytecznie. W związku z tym urządzono w teatrze– to była bardzo poważna sprawa– konkurs dla wszystkich mieszkańców miasta mających ten sam problem. Problem polegający na tym, że należało udowodnić, że na pianinie ktoś gra lub rokuje nadzieję na granie. Należałoby się tu może zdziwić, że sprawa była tak dalece powszechna, że w wielu mieszkaniach zasiedlonych przez nowych gospodarzy stały instrumenty.

Więc ktokolwiek z rodziny umiał grać, musiał popisać się przed wysoką komisją, żeby było wiadomo, że to pianino będzie spełniało swoją rolę. Siostra oblała ten egzamin, i ja mający jakieś sześć– siedem lat, zostałem wypchnięty do walki o instrument, mimo że niewiele umiałem grać, jedynie przyuczony trochę przez siostrę. Coś tam zagrałem i o dziwo, szacowna komisja uznała, że pianino może u nas pozostać, pod warunkiem, że rodzice poślą mnie do szkoły muzycznej.

Gdyby nie ten przypadek, to nie byłoby takie pewne, że ja w ogóle pójdę w tym kierunku. Bo w domu tradycji muzycznych nie było żadnych.

Rodzice oczywiście zapisali mnie do szkoły muzycznej.

Włodzimierz Nahorny

Nauka w Szkole Podstawowej w Liczu w latach 1950-1957 stanowiła pewną rozrywkę i odskocznię od coraz cięższej pracy w gospodarstwie rodziców. Na pewno nauka, szczególnie w siódmej, ostatniej klasie Szkoły Podstawowej miała duży wpływ na moje późniejsze losy. Polonistka spodziewała się dziecka, lekcji języka polskiego było niewiele. W efekcie lektur prawie nie czytałem, a wypracowań nie nauczyłem się pisać. Natomiast matematyk, hobbysta pszczelarz, zafascynował mnie na lekcjach różnymi obliczeniami projektowymi wirówek do miodu, przede wszystkim optymalizacją zużycia blachy na ich wykonanie. Te obliczenia, potrzeba ich wykonywania, została mi do dzisiaj i wykorzystuję je ucząc studentów Akademii Morskiej optymalizacji tras żeglugowych statków.

Jednocześnie pojawiło się pierwsze poważne hobby- zainteresowanie elektrotechniką i elektroniką.

… okres mojego życia przypadający na edukację w Liceum Ogólnokształcącym w Kwidzynie, był najważniejszym w kształtowaniu mojej osobowości i zainteresowań oraz w wyborze kierunku studiów.

Wychowawcą naszej „łacińskiej” klasy był profesor Zenon Jaśkiewicz. Klasa była wybitnie żeńska, nas chłopców było zaledwie czterech. Najbliższym moim kolegą był Andrzej Suchy, później adwokat, teraz mieszkający i prowadzący Kancelarię Adwokacką w Gdańsku, z którym od czasu do czasu aktualizuję przyjaźń. Do szkoły, w miesiącach wiosennych i jesiennych, dojeżdżałem pociągiem z Licza, zimą, jeśli rodziców było akurat na to stać, fundowali mi internat. Początki nauki w Liceum były bardzo trudne. Szczególne męki przeżywałem na lekcjach języka polskiego z profesorem Stanisławem Bortnowskim, zupełnie „świeżym” absolwentem Uniwersytetu Jagiellońskiego Poziom prowadzenia zajęć kilkakrotnie przewyższał moje umiejętności polonistyczne wyniesione ze Szkoły Podstawowej w Liczu. Jeszcze długo po ukończeniu Liceum śniły mi się lekcje języka polskiego z niekończącymi się wywodami, co bohaterowie lektur „mieli na myśli” oraz z koniecznością pisania długich wypracowań, co zdecydowanie przekraczało moje umiejętności.

Józef Andrzej Lisowski

Co tkwi w atmosferze tego miasteczka, że każe nam budować jego legendę, jakby od pokoleń było kolebką naszych przodków?

Co kazało nam tu pozostać, żeby budować jego rzeczywistość na miarę naszych pragnień i oczekiwań?

Co wreszcie każe nam tu wracać, także wtedy, gdy nasza obecność w nim była tyko jednym z tych epizodów, które zwykle giną gdzieś w gąszczu wydarzeń, może nawet na zawsze?

Wspomnienia z dzieciństwa potrafią przetrwać lata, a słowa i obrazy, które w nas pozostają, wraz z upływem czasu nabierają nowych znaczeń. Ilekroć sięgam pamięcią do tych lat najdawniejszych, nie mogę się oprzeć dojrzewającemu we mnie wraz z wiekiem uczuciu fascynacji. Bo jak to było możliwe, że ta gromadka leśników, z genealogiami od Pomorza do Syberii, potrafiła stworzyć taką atmosferę. I myślę sobie, że ich wszystkich, od najbardziej wymuskanego paniczyka w nienagannie skrojonym garniturze, lśniących oficerkach i rękawiczkach noszonych nawet latem, do prawdziwego człowieka puszczy gdzieś z Polesia, łączyło jedno- przynależność do tej samej cywilizacji, tej samej kultury.

Zygmunt Krukowski

Duża część ulic Kwidzyna obsadzona była lipami, które w lecie, skoro pojawiły się na nich kwiaty niosły nieporównywalną dziś z niczym woń, a zarazem zachęcały nas do zbierania lipowego kwiatu, który podobnie jak kwiat jasnoty czy kłącza mlecza można było sprzedać w kwidzyńskim Herbapolu. Powinienem jeszcze wspomnieć najwdzięczniejszą ozdobę ulic miasta. Wózek z watą cukrową moja pamięć lokuje w wielu miejscach: przed kościołem parafialnym, na rogu Chopina i 1 Maja, na stadionie. Ale lody o niepowtarzalnym, niezapomnianym smaku kojarzą mi się z jednym tylko miejscem: róg Środkowej i Ogrodowej, na wysokości kościoła parafialnego. Podobno pamięć smaku jest najbardziej trwała. Mam wrażenie, że Kwidzyn pozostanie w mej pamięci rezerwuarem woni i smaków, których w późniejszym życiu już nie doznałem.

… trzy rzeki regulowały rytm naszego dziecięcego życia. Ich magia i użyteczność przyciągały już od wczesnej wiosny. Mówiło się: pierwsza rzeka. Druga rzeka. I Wisła.

Pierwsza rzeka- Liwa- tworzyła podstawowe środowisko naszych dziecięcych zabaw. Jej odcinek od mostu na Karowej aż do końca rozległego terenu gospodarstwa ogrodniczego traktowaliśmy jako najbardziej oswojony- dla kąpieli, wędkowania, małych popisów sportowych – i swego rodzaju „działalności klubowej”. Do dziś wspominam naturalną wtedy czystość wody, łącznie z rozpoznanym w pierwszych próbach pływania i nurkowania jej smakiem i zapachem. Rzeka opływająca miasto malowniczą pętla była też miejscem spotkań i integracji rówieśników z całego Kwidzyna i okolic: doliczyłem się kilkunastu punktów – od Białek poprzez Marezę do Miłosnej, w których szukaliśmy nowych atrakcji kąpieli, i nowych znajomości. W pierwszej rzece łowiliśmy głównie płocie, kiełbie i okonie, chociaż trafiały się tam również szczupaki.

Druga rzeka, wolno płynąca wśród łąk między Liwą a Wisłą, o zupełnie odmiennym, trochę bagiennym charakterze to Renawa, zwana również kanałem, a nawet Nogatem. Nie pamiętam kąpieli w „drugiej rzece”, ale dla odmiany wydawała się ona bardziej tajemnicza, zagęszczona poprzez obfitą obecność wodnych roślin, bardziej zarybiona. Łatwiej tu było o szczupaka, czy lina – trafiał się i sum.

Trzecią rzeką była Wisła, z którą zadawaliśmy się raczej od święta. Wiosną, jako teren specyficznych sportów (i wagarów) traktowane były jej rozlewiska pomiędzy wałami przeciwpowodziowymi lub przybrzeżne kry- na szczęście bez tragicznych wypadków. Kąpiele przy zachodnim, piaszczystym brzegu Wisły były atrakcyjne, chociaż i mniej bezpieczne. Niejeden (i ja również) igrał tam z ryzykiem spłynięcia z wartkim prądem głównego nurtu wielkiej rzeki. Wisła była też celem pielgrzymek mieszkańców miasta- podążali oni kolejką wąskotorową, rowerami, piechotą – aby obserwować wiosenny, do granic stanu alarmowego, przybór wód; lub puszczać świętojańskie wianki. Znacznie później, w czasach studenckich, spłynąłem z Korzeniewa dwuosobowym pontonikiem aż do morza.

Rzeki mojego dzieciństwa płyną już dużo dalej.

Wojciech Krukowski

Kiedy już wykurowałam się po pałkach naczelnika pomyślałam, że muszę odnaleźć te dzieci. Wkrótce przyszła amnestia dla więzionych Polek, bo tworzyła się Armia Kościuszkowska.

O swoich pierwszych wychowankach dowiedziałam się od sąsiadki, Rosjanki. Opowiedziała mi o bezdomnych, małych Polakach siedzących pod drzewem obok jej domostwa. Pobiegłam tam i zobaczyłam czworo wynędzniałych, brudnych dzieci, od ośmiu do czternastu lat. Marysia, Władek, Geniu i Janek Paszkowie.

Przyprowadziłam te cztery zagłodzone, słaniające się na nogach cienie do siebie. Ich rodzice pomarli z głodu w 1943 roku, pod jesień. Umyłam te dzieci, ale nie miałam ich w co przebrać. Co gorsza jak im dałam co zjeść pokarm niestrawiony natychmiast przelatywał przez żołądek.

Później sprowadziłam dwie dziewczynki Okulińskie: Joasię i Jolę. Ich matka zmarła w więzieniu, kiedy byłyśmy razem u Woronowa.

Potem odkryłam troje Buczków. Ich ojciec poszedł do Armii Kościuszkowskiej, a matka zmarła na tyfus. Potem dwoje Czopków. I tak dalej, i tak dalej.
Ocaliłam swoją polskość i wróciłam do kraju wiosną 1946 roku, 21 kwietnia dostaliśmy wiadomość o wyjeździe. Bez dwojga czy trojga miałam setkę dzieci.

Ze swoją matką spotkałam się w punkcie zbiorczym w Gostyninie. Staliśmy tam przez trzy dni i wszyscy dziwili się mojemu wyglądowi. Byłam strasznie nędznie ubrana: sukienka z worka, kawałek szmaty na głowie, z butów wyłaziły palce.

29 maja przyjechaliśmy do Kwidzyna. W tamtejszym Domu Dziecka zostałam, z moimi dziećmi, do emerytury.

Kazimiera Skopowicz

opracowanie na podstawie listów p. Kazimiery do męża

Ze zdumieniem postrzegam, że większość moich koleżanek i kolegów ze szkoły pochodzi z Kresów, czyli przedwojennych terenów II Rzeczpospolitej. Nie wiedziałam, że takie były losy sporej części mieszkańców Kwidzyna, tak jak i moje.

Urodziłam się 1 sierpnia 1937 roku w Kostopolu, 330 km od Lwowa, w dawnym województwie wołyńskim.
… Historia wykonała swoje zadania i na Związek Radziecki- naszego okupanta, napadli Niemcy- znaleźliśmy się pod okupacją niemiecką. Pierwszym działaniem Niemców była organizacja w mieście getta żydowskiego. Zaraz potem nastąpiła wywózka Polaków na roboty do Rzeszy Niemieckiej. W skład Rzeszy, od 1937 roku wchodziła również Austria. W 1942 roku zostaliśmy całą rodziną wywiezieni do Austrii….
…Mimo, że dom posadowiony był w górach, w Alpach, bez ogrzewania. Aby wytrzymać chłody i nie zachorować, co wieczór do każdego łóżka wkładano glinianą butelkę- termofor z gorącą wodą.
… Kiedy wspominam góry, tamten dom, tamte zwyczaje, myślę sobie, że nie było mi źle, czy ciężko, nie tak jak wielu innym dzieciom w czasie wojny. Przecież wolałabym te wszystkie zwyczaje, miejscowości i góry poznawać w innych warunkach, z pozycji bycia na swoim, albo z pozycji turysty.
Było jednak tak, jak było.

Danuta Czerwińska (Łabuz)

Stosunkowo niedawno szłam z mężem jedną z ulic Kwidzyna. Tuż przy krawężniku stały dwie panie zajęte, chyba dość długą opowieścią o swoich nieszczęściach i dolegliwościach. Naturalnie nie słyszałam całej rozmowy, bo to niemożliwe, ale dotarły do mnie słowa tak ważne, że aż na chwilę się zatrzymałam. Jedna z pań powiedziała:, „bo gdyby człowiek trafił do doktora Perehudy, to on by na pewno pomógł”.

… 1939 rok – czyli wojna

Mieszkaliśmy w Równem. Nie zdążyłam nauczyć się tego miasta, zapamiętać, jakie było, bo zaczęła się wędrówka po okolicznych wsiach i miasteczkach. Najczęściej furmanką, bywało, że i pieszo, z dwoma walizkami w rękach.

Kiedy piszę ten tekst, mimo, że przecież nie pamiętam tamtych zdarzeń czuję palący żal, że moja rodzina i dziesiątki tysięcy innych przeżywały ten sam koszmar. Że trzeba się było pakować znów i znów, zanim jeszcze rozpakowaliśmy się na dobre. Któregoś dnia, po kolejnych ruchach na froncie, w naszym domu zjawili się Niemcy. Zupełnie mała, wiedziałam, że należy się ich bać. Schowałam się pod stołem. Jurek – brat wcisnął się za piec kaflowy. Niemcy wyprowadzili Tatę z domu. Po jakimś czasie Tata wrócił blady, głęboko poruszony, ale wrócił. Czemu udało się przeżyć? Uratowało go imię „Adolf”, które przecież dla Niemców było prawie magiczne.

Po wojnie niestety nie skończyło się nasze wędrowanie. Ruszyliśmy na „Ziemie Odzyskane”- najpierw do Głubczyc, na Śląsku Opolskim, nad granicą czeską, potem Ostaszewo, Sobieszewo.

I wreszcie koniec wędrówek. Osiedliśmy w Kwidzynie rzeczywiście na stałe, w domu przy ulicy Daszyńskiego, który jest nadal nie tylko moim adresem, ale rzeczywiście domem.

Alina Czerny (z domu Perehuda)

Sztum (wówczas Stuhm). Styczeń 1945 roku. Wieczór. Ostry mróz. Rozkaz ewakuacji wydany przez landrata (starostę). Z minimalnym bagażem … opuszczamy mieszkanie, do którego już nigdy nie wrócimy. Siadamy na wozie konnym, wymoszczonym słomą i jedziemy nocą przez Malbork do Tczewa….

… Nieprzerwanie ciągną tędy kolumny wozów konnych z uciekinierami z Prus Wschodnich, samochodów ciężarowych z wojskiem i doczepionymi armatami, oraz własowców, także uciekinierów pieszych. Razem z nimi wędrują konie, krowy i inne zwierzęta. Wszystko to w jednym kierunku- na Gdańsk.

… A Gdańsk płonął. … Pewnego dnia żołnierze niemieccy zawieźli nas do portu w Gdyni, byśmy mogli ewakuować się statkiem na zachód. To była trudna podróż, bo kiedy jechaliśmy z Gdańska do Wrzeszcza wspaniałą lipową aleją, widziałem na drzewach setki wiszących ciał żołnierzy niemieckich. Mówiono, że to zdrajcy- dezerterzy, złapani podczas ucieczki. … Pamiętam, że w Gdańsku, w zasięgu moich wędrówek, nie było ani jednego całego domu. W oknach nie było szyb, na dachach nie było dachówek, wiele domów było nadpalonych. To był trup miasta.

Helmut Kurowski

… Moja pamięć rejestruje zdarzenia mniej więcej od czwartego, piątego roku życia. Mały domek przy ulicy Malborskiej zajmowały dwie rodziny polskie i oczekująca na wyjazd do swojej nowej ojczyzny Niemka, z nieco starszą ode mnie córką. Mimo wspólnego zamieszkania nie pamiętam ich imion i nazwiska.

Trudno nazwać to współżycie przyjaźnią, ale z całą pewnością było to życzliwe, przyzwoite funkcjonowanie rodzin historycznie skazanych na wygnanie. W najbliższej okolicy na repatriację czekało jeszcze kilka niemieckich rodzin.

… Moje dzieciństwo i wczesną młodość określam jako szczęśliwe. Bieganie po powojennych zgliszczach w okolicy ulicy Malborskiej w poszukiwaniu skarbów, stanowiło ulubione zajęcie beztroskich dzieci. „Skarbami” było prawie wszystko: stłuczone kolorowe talerzyki, filiżanki, powyginane łyżeczki, widelce, kafelki ścienne, koraliki, szkiełka, elementy zabawek dziecięcych. Moje zabawki niestety zostały w domu w Nowogródku, który musieliśmy opuścić.

Rodzice zmagali się z losem, dzieci jednak tego nie czuły. Żyliśmy skromnie, ale nie głodowaliśmy. Do dzisiaj pamiętam wygląd i zapach żółtego sera, solonego masła, grubej czekolady, kakao – artykułów pochodzących z paczek unrowskich.

Stella Góźdź (Sikora)

… Nasz dom trochę różnił się od pozostałych, ze wzglądu na specyfikę zawodu ojca i jego pasję – myślistwo. Atrakcją, o której nie sposób zapomnieć były polowania. Mój ojciec był zapalonym myśliwym i po przyjeździe do Kwidzyna założył koło myśliwskie. Przez niego nasza rodzina była związana z tym sposobem spędzania wolnego czasu. Tradycja polowań została w rodzinie. Przejęli ją dwaj moi bracia Tomek i Hubert. Dzięki Tomkowi, który podarował mi książeczkę „Koło Łowieckie „Knieja” w Kwidzynie 1945-1995″ mogę przywołać niektóre zdarzenia, których nie znałam jako bardzo młoda osoba, a teraz przypominają mi one szczególnie Tatę. I klimat tamtych dni…

… Czas polowań przybliżał okres świąt. Wiadomo było, że zaraz nadejdą. Okres Świąt Bożego Narodzenia, a szczególnie wigilia były to niezwykłe wydarzenia. To, co pamiętam najbardziej, to właśnie powrót ojca z polowania, a potem wspólna kolacja. Dzieliliśmy się opłatkiem – rodzice zawsze podtrzymywali tę tradycję, jako wyraz jedności rodzinnej. No i największa atrakcja dla dzieci – prezenty. Nie były to prezenty na miarę dzisiejszych czasów, ale nie mniej były cenne i oczekiwane. Leżały pod wysoką, po sufit choinką i cały dom pachniał lasem.

Barbara Sova (Janiuk)

Przy ul. Kościuszki, po sąsiedzku z rodziną Kamińskich, czyli z nami, mieszkał sędzia przedwojennego Sądu Najwyższego p. Wozdecki z żoną. W secesyjnej kamienicy, zaraz za obecnym pawilonem z farbami, mieszkał działacz plebiscytowy p. Piotr Połomski z rodziną. Jego syn Jan, było moim szkolnym kolegą. Trochę dalej, w ciągu kamienic, mieszkała najbliższa rodzina późniejszego, (dwukrotnego – 1964, 1968 r.) mistrza olimpijskiego w podnoszeniu ciężarów, Waldemara Baszanowskiego. Mieszkali też bardzo nieliczni przedstawiciele narodowości niemieckiej. Miałem kolegę – rówieśnika, Gerarda. Pochodził z niemieckiej rodziny. Jego babcia, pani Frankiewicz, miała przed wojną restaurację koło kościoła. Pani Elisabeth Mimitz, mama Gerarda, była wykształconą urzędniczką. Mieszkali we trójkę w domku przy ul. Żeromskiego.

Z tego mix socjologicznych różnorodności powstała wyjątkowa, powojenna społeczność Kwidzyna.

…Wspomnę jeszcze moją szkołę, bo była ważna nie tylko dla mnie, ale i naszej rodziny. Skończyli ją, poza mną trzej moi bracia, także bratanek. Przewodniczącą Komitetu Rodzicielskiego w szkole, przez wszystkie lata naszej edukacji, była moja Mama Anna Kamińska. Moja, a raczej „nasza szkoła”, Szkoła Podstawowa nr 1 mieściła się w zespole trzech budynków. Klasa, do której zaprowadziła mnie mama, klasa I A, znajdowała się na parterze szarego, najstarszego budynku. Uczniowie siedzieli w starych ławkach z odchylanymi pulpitami, z metalowymi okuciami. Musiały być bardzo stare, bo później z takimi się nie spotkałem. Lubiłem swoją szkołę także, dlatego, że chodziła do mojej klasy Małgosia, śliczna panieneczka o jasnych, kręconych włosach związywanych kokardą. Podobała się wszystkim chłopcom w klasie.

Szkoła Nr 1, jako jedna z nielicznych w mieście posiadała salę gimnastyczną, niestety nieogrzewaną. Na piętrze szkoły, w jej środkowej części był gabinet chemiczny ze stołami laboratoryjnymi, z charakterystycznym zapachem mieszaniny chemikaliów. W pobliżu był gabinet biologiczny z eksponatami szkieletów ptaków, żab, także akwarium, w którym pływały karaski i pływak żółtobrzeżek. Gabinetem zajmowała się pani Janina Paciejewska, która oprócz nauczania biologii prowadziła zajęcia zespołu tańca ludowego. Pamiętam, że chyba w 2 klasie tańczyłem krakowiaka. Moi bracia, wcześniej, też.

Michał M. Kamiński

… Kiedy teraz, po latach czytam opowieści osób, które z jakichś racji wspominają Kwidzyn, uświadomiłem sobie, że ja pamiętam to miasto trochę tak jak Oni, trochę inaczej. Bo jestem o pokolenie młodszy. I korci mnie by opowiedzieć o mieście z perspektywy „piaskownicy”, a potem już młodego, bardzo młodego człowieka.

Moje wspomnienia nie są tak dramatyczne jak moich przedmówców, ale też są opowieścią o Kwidzynie, pewnie też są historią, są moją tajemnicą, fragmentem i mnie, i mojego rodzinnego miasta….

Bo…

Życie jest mdłe i znikome,
życie się całkiem nie liczy
bez jakiejś wielkiej niewiadomej,
bez tajemnicy.
Bez owej mgiełki, co zwiewnie
ogród zielony osnuwa,
bez tego, co się ledwie, ledwie przeczuwa…
Aż nagle głowę, dom, ulicę
wielka ogarnia jasność
i masz już swoją tajemnicę na własność.
Chowasz swą wielką wiadomą
w sercu, pod swetra pancerzem
i strasznie pragniesz, by ją komuś powierzyć.
Bo życie się całkiem nie liczy
i jest dość marne, jeżeli
nie ma się z kim tą tajemnicą podzielić
.

                                                         (Wojciech Młynarski)

Jerzy Andrzej Kamiński

II wojna światowa zburzyła nasze życie rodzinne, pozbawiła dzieciństwa, miała duży wpływ na naszą młodość i życie dorosłe…

Wojna wreszcie minęła, zaczęła się organizacja nowej państwowości i nowego ładu. Także masowe powroty do kraju dzieci– sierot z terenów Związku Radzieckiego. Duża liczba dzieci bezdomnych i sierot spowodowała przyspieszone tworzenie placówek opiekuńczych- Domów Dziecka. Można różnie mówić o Polsce Ludowej, ale w zakresie opieki nad dziećmi osieroconymi w wyniku działań wojennych, Polska zdała egzamin. Według mojej wiedzy, w ówczesnym województwie gdańskim, w prawie każdym większym mieście był jeden lub kilka domów dziecka. Najwięcej placówek było w Sopocie, bo do 1950 roku, aż pięć…

… W listopadzie 1949 roku trafiłem do Państwowego Pogotowia Opiekuńczego w Sopocie. Radość moja była ogromna. Oto nareszcie po siedmiu latach tułaczki, poniżenia, upokorzenia, znalazłem miejsce, gdzie nikt nie wymawiał mi, że za darmo daje mi jedzenie i spanie. Nareszcie miałem swoje łóżko i czystą pościel. To własne łóżko i czysta pościel to była wtedy jedna z najważniejszych spraw, ważniejsza niż jedzenie. Nie chcę za bardzo, za głęboko odwracać się w przeszłość, opowiadać o samotności, tęsknotach, o ciężarze tamtych dni, tamtych lat. Nawet nie chcę zanadto filozofować, że przecież jednak można było wytrzymać. Bo wytrzymałem i ja, i wielu moich kolegów. Po prostu piszę prawie kronikę losów wielu dzieci. Nie śmiałbym, nieuprawniony, opowiadać o ich łzach. A potem Liceum Ogólnokształcące w Kwidzynie i życie w internacie… Co druga niedziela w internacie była przeznaczona na odwiedziny w domach rodzinnych. Internat pustoszał, zostawali nieliczni, tacy jak ja, którzy nie mieli, do kogo wyjechać i wtedy trafiały nam się jakieś dodatkowe zajęcia.

… Tak było 5 marca 1953 roku- kiedy to zmarł ,,wódz narodów”, towarzysz Józef Stalin. W godzinach popołudniowych zebrano nas, chłopców, w jednej z klas szkolnych na spotkanie z panem w czarnym płaszczu. Zostaliśmy podzieleni na zespoły dwuosobowe, a zadaniem naszym było chodzenie po domach i wzywanie mieszkańców miasta na wiec żałobny, który był przewidziany na następny dzień. Mnie i koledze przypadł teren obecnej ul. Szerokiej. Chodziliśmy od domu do domu i mówiliśmy:umarł towarzysz Józef Stalin, zobowiązuje się mieszkańców do wzięcia udziału w wiecu żałobnym. … Nie przypominam sobie, czy miała to być godzina 1200 czy 1300, czy miało się to odbyć na placu Plebiscytowym, czy gdzieś indziej. Największym zaskoczeniem dla mnie było to, że padały bardzo śmiałe odzywki ludzi w rodzaju, „won stąd czerwoni”, „dobrze tak draniowi”, „nareszcie”, „bodaj go piekło pochłonęło”. Inne wypowiedzi nie nadają się do druku. Drzwi i okiennice zamykały się, nikt z wypowiadających takie słowa nie pokazywał twarzy. Mnie, teksty te dawały dużo do myślenia. Przecież nigdy wcześniej takich nieprzyjaznych słów nie słyszałem, zarówno wychowawcy z domu dziecka jak i profesorowie w internacie unikali wypowiedzi o charakterze politycznym, stąd nasza wiedza na temat stosunków z ,,wielkim bratem” była znacznie mniejsza niż moich rówieśników, którzy mieli normalne domy rodzinne i normalne w nich rozmowy.

Lucjan Śmiech

… Bezpośrednio po wojnie, życie potraktowało mnie wyjątkowo brutalnie i bezlitośnie. Nie miałem domu, ani rodziców, nikogo, na kogo mógłbym liczyć. Nie miałem wyboru, musiałem sobie jakoś sam poradzić, albo po prostu zginąć, tak zresztą jak, to się działo z wieloma innymi w podobnej sytuacji.

Początkowo sypiałem, gdzie popadło tzn. latem w parkach, wolnych budynkach, schronach powojennych. Najgorzej było zimą, kiedy to chłód i głód, dokuczał najbardziej. Wówczas znalazłem sobie kąt na dworcu kolejki wąskotorowej w Bydgoszczy przy ul. Grunwaldzkiej. To doraźne schronienie nie było trwałe, bywało, że i stamtąd musiałem uciekać.

… W 1949 r. moja siostra wyszła za mąż i zabrała mnie w styczniu 1950 r. do Kwidzyna. Zamieszkiwałem u siostry przy ul. Okrzei i rozpocząłem pracę jako sprzedawca obuwia w sklepie obuwniczym „Bata” w pobliżu katedry. Po 2 miesiącach równoległej przynależności do „Służby Polsce” (SP) wyjechałem do wsi Mogiła odległej o 25 km od Krakowa. Oficjalnie zostałem zwerbowany w celu przyuczenia się fachu elektryka. Jak się okazało na miejscu, ja i moi koledzy zostaliśmy przydzieleni do kopania wykopów pod fundamenty osiedli mieszkaniowych Nowej Huty. Poczuliśmy się oszukani. Uciekłem stamtąd.

… Po uzbieraniu zapracowanych pieniędzy na książki i zeszyty, w sierpniu 1950r. przystąpiłem do zdawania egzaminów wstępnych do Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącego w Kwidzynie. Miałem poważne braki w swojej edukacji, jednak komisja w składzie: dyrektor Czeredarek, prof. Sienkiewicz oraz prof. Sosnowski, podjęła decyzję umożliwiającą mi dalszą edukację.
Byłem szczęśliwy…

…Moja decyzja sprzed 56 lat dotycząca pójścia do naszego liceum, choć trudna, choć wymagająca dużo zachodu i wyrzeczeń, okazała się decyzją życia. Dokonałem niesamowitego awansu społecznego. Pochodziłem przecież z bardzo ubogiej rodziny robotniczej, gdzie wykształcenie kończyło się na szkole podstawowej i ewentualnym przyuczeniu do zawodu.

Czesław Lewicki

… rok 1944, przez Wołyń przetaczał się znowu front. Ojciec został zmobilizowany do wojska a matka wraz dziećmi i babką w ramach ruchów repatriacyjnych wyjechała do Polski. Pociąg skierowano na Prusy Wschodnie, przez Działdowo, Olsztyn do Kwidzyna (wówczas jeszcze do Marienwerder). Kobiety zajęły pusty dom przy obecnej ul. Zuchów 20. Potem była przeprowadzka do Sopotu, gdzie się urodziłem i powrót do Kwidzyna.

Mój pierwszy dzień w Kwidzynie pamiętam do dziś. Zapamiętałem go przez kozę mojej ciotki. W Sopocie nie widziałem takiego zwierza, więc pełen ufności zbliżyłem się do kozy, widocznie zbyt blisko i wówczas zapoznałem się z jej rogami. Uratowany zostałem z tej opresji przez siostrę, która zasłoniła mnie swoim ciałem przed dalszym atakiem kozich rogów. I tak ekscytująco rozpoczęty związek z Kwidzynem trwał ponad dwadzieścia lat.

Po skończeniu szkoły podstawowej rozpocząłem naukę w Zasadniczej Szkole Młynarskiej, a następnie w Technikum Młynarskim. Ponieważ przez cały okres nauki w szkole średniej nie miałem problemów z nauką, poświęcałem dużo czasu na inne zajęcia. Uczęszczałem do Domu Kultury prze ul Słowiańskiej, gdzie p. Kozłowski uczył nas podstaw szkutnictwa. Budowaliśmy tu kajaki i żaglówki, na których pływaliśmy podczas wakacji. Umiejętność tę wykorzystuję do dziś, budując, co jakiś czas nowy jacht. Kolegów z tej pracowni spotykam dziś na wodach jezior i Bałtyku.

Mimo, że mieszkam od ponad trzydziestu lat w Gdyni, Kwidzyn kojarzy mi się z czymś znajomym i bliskim. Żywię sentyment do tego miasta, ciekaw jestem, co słychać w Kwidzynie, co się zmieniło?

Nigdy nad tym się nie zastanawiałem, ale wiem: po prostu Kwidzyn jest we mnie.

Bohdan Roman Mazur

Skip to content